To był prezent na 30-te urodziny. Dzięki Marcie, mieliśmy okazję odwiedzić i spróbować dań w Atelier Amaro – pierwszej restauracji w Polsce, która otrzymała gwiazdkę Michelin.
Pamiętam, że kilka lat temu, gdy restauracja Wojciecha Modesta Amaro dostała jako pierwsza w naszym kraju gwiazdkę, czułem się podjarany. Potem był szał na szefa przez jego obecność w kolejnych programach kulinarnych – Top Chef (oglądaliśmy do 5. sezonu) i Hell’s Kitchen. Oglądało się go na ekranie i miało wrażenie, że on taki „nie nasz”, ale taki światowy. Kilka razy sprawdzałem ceny w Atelier Amaro. Wiecie – studencka kieszeń nie jest tak głęboka. W pierwszej pracy zarabiałem tyle, że może i byłoby mnie stać, ale resztę miesiąca żywiłbym się po studencku (parówki w różnych smakach). W międzyczasie, gdy odwiedzaliśmy Wiedeń, Budapeszt, Pragę, Berlin – w każdym mieście sprawdzałem ceny restauracji z gwiazdkami (licząc nieśmiało, że będzie tanio xD).
Minęło kilka lat, i nadarzyła się okazja na odwiedziny Atelier Amaro. Wszystko dzięki Marcie, która wiedząc, jak bardzo chciałem spróbować jedzenia z gwiazdkowej restauracji, zrobiła mi prezent na 30-te urodziny.
Od momentu, gdy zarezerwowaliśmy termin kolacji, praktycznie codziennie czułem ekscytację. Muszę się przyznać – odliczałem dni. I już po wieczorze, mogę śmiało napisać – było warto.
W pierwszych opowieściach, podzieliłem ten wieczór na trzy części – dania, obsługa, ogólne wrażenie. I tak opowiem Wam, pokrótce o tym.
Co jedliśmy?
Przede wszystkim – Marta wybrała dla nas wieczór z 9 momentami. W Atelier nie ma „dań”, ale właśnie momenty. Można wybierać między 6 (tylko w tygodniu), 9 (w tygodniu i w weekendy) i 12 momentami (dostępne w grudniu). Praktycznie, zamiast 9 elementów, na stół podawano około 15 różnych rzeczy.
Przed momentami wjechały na stół dania „before”. Nie będę opisywał Wam wszystkich z nich, ale wyróżnię te moim zdaniem najciekawsze.
Pierwszy before – kurczak i brzoskwinia. Tyle wiedzieliśmy przed podaniem jedzenia. Wszystkie pozycje są właśnie tak opisane. Jest więc bardzo zagadkowo, a niekiedy składniki wypisane w menu są na dalszym planie. Na szczęście z pomocą przychodzi obsługa, która wszystko dokładnie opisuje. Kurczak okazał się najpierw kością (a ja w pierwszej chwili pomyślałem – WHAT THE FUCK?!). Potem dowiedzieliśmy się, że w kości ukryty jest pasztet z kurczaka. I to było smaczne.
Ciekawym momentem był też kawior z pstrąga w skorupce z topinamburu. Ciekawe zestawienie i sposób podania pstrąga. Tuż przed momentami wjechał do nas jeszcze drewniany pojemniczek ze świerkiem. W nim ukryto małą „słomeczkę” z wkładem ze ślimaka. Ale sama słomeczka też była jadalna i smakowała… świerkiem. Ciekawie!
Momenty
Przyszedł czas na momenty.
Pokażę Wam zdjęcia wszystkich momentów. Ale skupie się tylko na tych, które na nas zrobiły największe wrażenie lub sprawiły, że byliśmy mocno zdziwieni lub zaciekawieni. Nie opisuję ich wszystkich, bo szansa, że na nie traficie jest mała. Menu w atelier zmienia się, co tydzień zgodnie z sezonami i porami roku. My trafiliśmy na mocną dominantę ryb i grzybów.
Pierwszy moment to zestawienie kurczaka, trybuli i marchewki. Nie wiedzieliśmy, co to trybula. Założyliśmy, że to grzyb i tak potraktowaliśmy to, co znalazło się na talerzu. Smakowało i miało kształt i konsystencje grzyba. A jednak, to był kurczak. Sama trybula to warzywo, które było utopione w sosie marchewkowym.
Kolejne danie – to bakłażan z orzeszkami piniowymi. Na to posypano kawior agrestowy. Dla mnie było to dziwne zestawienie i chyba mix agrestu z cukinią, nie był moim ulubionym. Ale muszę przyznać, że czułem ciekawość, gdy te smaki się połączyły.
Czwarty moment to mój faworyt wszech czasów. Na dole sałatka z kiszonej kalarepy i jabłka, do tego węgorz i polskie wasabi. To w ogóle ciekawa historia, bo Wojciech Amaro wyhodował w Polsce wasabi. Danie przyjemne, jednocześnie sycące i orzeźwiające. Idealne!
Co było jeszcze ciekawego? Kozi ser z trawą żubrową i lejkowcem dętym (grzyb). Danie bardzo aromatyczne, ale też bardzo intensywne. Po nim dostaliśmy na „przepłukanie” sorbet z rokitnika z gorczycą w musztardzie. Dania główne to halibut i kaczka. Bardzo fajnie tu zagrała sałatka z pistacji i gruszki.
Na pewno wrażenie na nas zrobiły desery. Szczególnie gofr z mlekiem i.. imbirem. Z jednej strony, czuje się ten przyjemny posmak mleka, a zaraz potem imbir. Na sam finał wjechały praliny z burakiem, dynią, słodem i kokosem. Oraz czarna trufla z topinamburem i… sosna. Wow!
Obsługa
Niedawno słuchałem podcast z Mateuszem Gesslerem, który mówił właśnie o tym, że osoba odwiedzająca restaurację nie powinna być traktowana jak klient, ale jak gość. W atelier tak właśnie jest. Obsługa dba o to, żeby wszystko było w porządku. I co najważniejsze – chodzą jak w zegarku, ale nie mają przysłowiowego kija w tyłku. Widać w ich zachowaniu luz. Niektórzy opowiadając o daniach, nie kryją, że się tym jarają.
W sumie obsługiwało nas 6 osób. Do niektórych dań wychodzili też kucharze. Przez cały wieczór czuliśmy się tam naprawdę dobrze. I to doświadczenie zaczęło się w momencie przejścia przez próg, a skończyło gdy jedna z Pań otworzyła nam drzwi wyjściowe i pożegnała. Dla samej obsługi i podpatrzenia, jak to u nich działa – warto tam iść!
Co było fajne, nikt w trakcie wieczoru nie pytał nas, czy smakuje i czy wszystko gra (ja osobiście tego nie lubię – jakby coś nie grało, zawsze dam znać. A tak się składa, że jak kelner podchodzi i pyta, to ja mam pełną buzię). Dopiero na sam koniec, mieliśmy okazję pogadać z jedną z osób obsługujących o naszych wrażeniach. Szczerą i sympatyczną. Na luzie 🙂
Ogólne wrażenie
Petarda. Po prostu. Dawno nie byłem w miejscu, w którym gra wszystko tak idealnie. Jeszcze przez długi czas będę wspominał fantastycznego węgorza, smak świerku czy sosny oraz zestawienie pistacji i gruszki. Będę pamiętał o miłej obsłudze i przytulnym klimacie.
Mam jednak przez to jedną słabszą myśl. Jak oceniać teraz restauracje, które aspirują do bycia z wyższej półki? Czy przez pryzmat, jak działa atelier, czy jednak to jeszcze inna półka? Wiecie, czasami po różnych doświadczeniach – całkowicie zmienia się perspektywa i sposób patrzenia na różne rzeczy.
Swoją drogą – wizytę w restauracji z gwiazdką Michelin dodałem już jakiś czas temu, do mojej listy marzeń!
One Comment